Zrobił kilka automatycznych ruchów i znowu zasnął.
Józio czuwał nad nim troskliwie i, chociaż był niezmiernie znużony, nie potrafił zasnąć ani na chwilę, tylko patrzył w okno i zadumywał się coraz smutniej.
Posępny świt już mglił się w przestrzeniach; wstawał brzydki, mokry i zimny dzień marcowy, drzewa stały obwalone śniegiem, a pola ciągnęły się, jak przemiękły, podarty i splamiony obrus; z brudnego nieba sączył się drobny, przenikliwy deszczyk.
— Muszę zacząć inaczej żyć! — rozmyślał Józio. — Jak wszyscy porządni ludzie, normalnie! — dopowiedział sobie z wielką stanowczością, gdy wysiedli na swojej stacji.
Soczek był już prawie trzeźwy; ale kiedy ruszyli do domu, musiał się trzymać Józia, bo nogi mu się coś dziwnie plątały i z trudem utrzymywał równowagę.
— Niepotrzebnie się skułem! — narzekał, wycierając sobie twarz śniegiem. — A nie mówcie czasem żonie o mojem trynknięciu! Kobiety nie rozumieją prawdziwej zabawy! — zauważył.
W sieni Magdzia nastawiała samowar i było pełno gryzącego dymu
— Pani wstała? — spytał, usiłując stanąć prosto.
— A bogać! dyć prawie od samego północka wyczekuje!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.
— 180 —