Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —

bij-zabij na niego, i ja muszę wymawiać komorne i szukać nowego lokatora.
— Bredzisz, jak Piekarski na mękach! — syknęła, usuwając się w cień samowara.
— Jak Boga kocham, mówię prawdę, a nie tak było i z Rudym Dzięciołem, co?
— Schowaj sobie w nos takie prawdy! Upiłeś się i nie wiesz sam, co pleciesz…
— A właśnie, że wiem, a właśnie, że będę mówił, psia twarz… a właśnie tylko po pijanemu człowiek poczciwy mówi prawdę! Nie zabronisz! Jak chcę, to wszystko powiem!
Unosił się coraz bardziej, groźnie tocząc pijanemi oczami.
— To szczekaj-że sobie choćby przed całym światem! — wybuchnęła.
— A właśnie, że będę, jak mi się to spodoba! — wykrzykiwał z pijackim uporem i bił pięścią w stół.
Józiowi naraz obmierzli oboje i wydali się tak płascy, ordynarni, nienawistni, że ze wstrętem odsunął herbatę i, nie zważając na błagalne spojrzenia Soczkowej, uciekł do swego mieszkania. A chociaż po chwili zaczęły go dochodzić zdołu brzęki rozbijanych talerzy, żałosne skomlenia piesków i jakieś płaczliwe wrzaski, ze szczętem zapomniał o Soczkach, gdyż przypomnienie tamtej sceny u Buczka znowu chwyciło go za gardziel dzikim spazmem wstydu.