— Zabiłem zmorę, teraz jestem wolny! — pomyślał, ale bez radości.
I poszedł na służbę, bo już u Soczków biła dziewiąta.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Poniedziałek. Znowu bilety, bagaże, wydawanie reszty, przegląd brudnych rąk, kłótnie z pasażerami, i tak wkółko, jak codzień, jak zawsze, jak pewnie już do śmierci.
A deszcz siąpi od samego rana, mgły — niby brudne, przemiękłe ścierki — zwieszają się nad ziemią, rynny wciąż bełkocą — i tak strasznie smutno, mokro i zimno!
Nawet pociągi wloką się ociężale, jak psy obmokłe i zaziajane!
Poszedłem na wódkę do bufetu i trafiłem na grubą awanturę; talerze z przekąskami latały po sali, a panna Marychna z takiem serdecznem uniesieniem wymyślała garsonowi, aż guziki od jej wzburzonego gorsu pryskały na wszystkie strony! Podniosłem jeden na pamiątkę i uciekłem do kancelarji, ale i tam nie było weselej! Zawiadowca zmonitował pomocnika, ten odbił się na telegrafiście, który znowu mścił się na kanclerzu, a ten ostatni kopnął jakiegoś psa i miał dziwną ochotę wypłakać resztę swojej goryczy w moją kamizelkę!