Potem przyszedł Soczek i prawie gwałtem zaciągnął mnie do bufetu. Postawił koniak. Nie zostałem dłużny! Kazałem nalać po raz drugi. Dobre i moje! Miał coś na wątrobie, sapał, gryzł wąsy, robił parę i jakoś nie mógł ruszyć z miejsca. Chciał jeszcze stawiać nową kolejkę, ale, na szczęście, musiałem lecieć na ekspres.
Jakoś mi wstyd patrzeć mu w oczy! Czego on może chcieć ode mnie! Musi to być coś bardzo ważnego! Czyżby mu wszystko wyznała? Nie; to wprost niemożliwe. To już cały tydzień, jak jej nie widziałem! Przecież nie mogłem nowego życia rozpoczynać staremi grzechami. A przytem, taka wstrętnie rozpasana, że mi wstyd na samo wspomnienie, co ona ze mną wyrabiała! Musi mieć bogate doświadczenie! I Rudy tam był, i Mikado, i tylu innych, a ja głupi myślałem!… Przecież ją traktowałem, jak uczciwą kobietę! Nigdy sobie tego nie daruję, nigdy.
W przeszłą niedzielę, przy kolacji, powiedziałem jej otwarcie, że musimy się rozstać, bo ja nie poradzę już dłużej okłamywać Soczka. Wybuchnęła śmiechem i wzięła to za żart; ale kiedy jej powtórzyłem, nazwała mnie idjotą, a naostatku zalała mnie łzami i chciała udusić w pocałunkach. Chciałem, żebyśmy się rozeszli spokojnie, bez gniewów i żalów — ale cóż, kiedy wkońcu zwymyślała mnie od najostatniejszych i rzuciła we mnie gorącym samowarem.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —