jakoś żałośnie i mokro. Muszę pisać, bo inaczej wściekłbym się z nudów.
Pani Zofja pojechała do Warszawy. Bez jednego słowa podała mi bilet przez okienko; szyby były zapotniałe, nie mogłem dojrzeć twarzy, ale poznałem ją po pulchnych rękach; ostemplowałem bilet i zwróciłem; przytrzymała mi rękę i szepnęła jakoś łzawo:
— Jeśli się stanie jakieś nieszczęście, to niech pan chociaż wspomni o mnie.
Nim się zebrałem na odpowiedź, już jej nie było; nie wyjrzała nawet z pociągu.
Strachy na lachy! Nie mnie brać na takie plewy! Kupi sobie nowy kapelusz i już będzie po tragedji! Ale i Soczek mnie unika; był na stacji, przechodził koło okna i umyślnie odwrócił głowę, żeby mi się nie ukłonić! To i lepiej, nie potrzebuję mu świecić baki. Musi jednak mieć do mnie jakąś ansę!
Żal mi jej trochę. W domu tak nudnie, że piesby nie wytrzymał, a Magdzia wszystko robi mi na złość i posługuje jakby z łaski. Wróciłem od prezesów dosyć wcześnie i musiałem się zaraz położyć, bo nie nalała mi nafty i zapomniała napalić w piecu!
Łapacz wygarnął z osobowego pół wagonu gapy — sami chałaciarze; narobili wrzasku i uciekali, jak zające; łowili ich po całej stacji, ale większa część uciekła. Konduktora natychmiast zasuspendowano. Słusznie — złodziejstwo powinno być tępio-
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.
— 192 —