ciekają przez sufit i sączą mi się na głowę, niby krople monotonnej, usypiającej nudy: gra jedno i to samo, jakby różaniec nigdy nieskończony; gra z uporem, równo, mechanicznie, jednostajnie, że chwilami muszę skandować, jak to robią dzieci: „Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły! „Jadą woły do stodoły!…” i tak wkółko, i tak całemi godzinami, aż do zaśnięcia lub szaleństwa!
A żeby cię pokręciło!
Dobrze przewidziałem: naczelnikowa urządza w niedzielę proszoną herbatę, bufet już dostał polecenie na dostawę przekąsek i napitków — będzie nadzwyczajna wyżerka, ale ja nie pójdę. Chociaż, co mnie to obchodzi, skąd oni biorą! Nie jestem bocianem…
A tamta wciąż gra, bez przerwy, bez zmęczenia, bez folgi, bez miłosierdzia.
„Jadą woły do stodoły! Do stodoły jadą woły!” Już w głowie mi się kręci od tego brzęczenia.
Sobota. Miałem scenę, po której nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać!
Rano przychodzi Soczek do kasy i zaraz od proga zaczyna:
— Mam z panem na pieńku! Musimy się rozmówić…
Zrobiło mi się na sercu bardzo głupio; sądziłem, że już wie o wszystkiem i przyszedł się ze mną porachować… Na wszelki wypadek chwyciłem
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
— 198 —