gdzie się schronić przed męką, jaka mu rozszarpywała duszę.
Zajrzał do swojego sanktuarjum, ale na widok resztek map i papierów, rozrzuconych na podłodze, zrobiło mu się jeszcze boleśniej, i postanowił lecieć do miasta.
Ale pani Zofja czuwała, wciągnęła go z sieni do przedpokoju, potem do saloniku, a ponieważ Soczka nie było, to wkońcu i dalej… Trafiła na dobrą chwilę, nie opierał się, było mu nawet rozkosznie oddawać się jej drapieżnej, namiętnej sile… Nie robiła mu żadnych wymówek, ale była taka rozkochana, wielbiąca i szczęśliwa, i pokorna zarazem, że wychodził od niej znacznie spokojniejszy i pełen głębokiej wdzięczności.
— Proszę się tylko nie spóźnić na obiad! Józiu!
Odwrócił się od drzwi, patrząc na nią jeszcze nieostygłemi oczami.
— Kocham cię, wiesz! — Znowu rzuciła mu się na szyję. — I nie będziesz się już gniewał na mnie?…
— Nie będę! — Aż się skurczył pod gradem jej namiętnych pocałunków.
— I będziesz mnie zawsze kochał? Zawsze? Zawsze?
— Zawsze! W każdem miejscu, o każdej porze i na każde zawołanie! — zawołał z uśmiechem i wyszedł.
Droga do miasta była czarną, lśniącą rzeką błota, zalewającego nawet trotuary, i zatłoczona wozami, że odechciało mu się cukierni i poszedł plantem kolejowym ku lasom niedalekim. Ogarnę-
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.
— 206 —