Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.
— 212 —

go otaczało. Nie burzył się już, nie walczył ze sobą, nie szarpał się, jak dawniej, w bezsilności, bo czuł to jedno i wiedział tylko jedno, że musi jechać, że musi rzucić wszystko i polecieć w świat, jak te ptaki, ciągnące wysoko, niewiadomo skąd i niewiadomo gdzie?…
— Choćby tylko na parę tygodni, choćby tylko odetchnąć innem powietrzem! — rozmarzał się słodko. — Tak, jutro podam się na urlop, pieniędzy pożyczę od Zuga i pojadę! Pojadę! — powtarzał z dziecinną radością, goniąc oczami dymy pociągów, wiszące nad lasami.
I naraz wszystko wydało mu się tak jasne, proste i niewątpliwe, że, już się nie namyślając dłużej, pojechał do Zuga załatwić kwestję pieniędzy.
Lichwiarz mieszkał na pierwszorzędnej ulicy, w nowym domu, tak starannie oblepionym sztukaterją, że wyglądał jakby przysłonięty brudnemi cycełesami. Józio bez wstrętu wszedł po straszliwie zabłoconych schodach i odważnie zadzwonił.
Uchyliła drzwi jakaś wyschnięta wiedźma w przekręconej peruce i ze złotemi manelami, opierającemi się aż na ramionach.
— Pan ma interes? Jaki interes? Pan z kolei? A może pan co przyniósł? — zaskrzeczała podartym głosem, osłaniając ręką ucho obwisłe i podobne do skrzydła nietoperza.
— Muszę się zaraz widzieć z panem Zugiem! — powiedział tak stanowczo, że, chociaż niechętnie, wpuściła go do mieszkania.