— Za małą minutkę przyjdzie! — zapewniała, nie spuszczając go z oka.
Znalazł się w ogromnej, prawie ciemnej izbie, literalnie zapchanej przeróżnemi fantami; na ścianach wisiały zgodnie obok siebie miedziane rondle i zegary, lustra i strzelby, zakurzone obrazy i pęki rzemieni, a wysokie, sięgające sufitu półki, gdzie niegdzie porozstawiane, uginały się pod ciężarem tobołów; nawet podłogę zalegały spiętrzone stosy mebli, żelazne piecyki, wózki dziecinne i kupy jakichś nierozpoznanych przedmiotów; pod okratowanem oknem, na stole, zarzuconym rupieciami, wygrzewał się w słońcu biały, wielki kot. Jakiś ohydny zapach — mieszanina cebuli, śledzi, brudu i skór, leżących w jednym kącie — przesycał powietrze.
W głębi mieszkania ktoś gwizdał zawzięcie.
Józio rozejrzał się uważnie i zaczął głaskać kota, lubieżnie prężącego grzbiet.
Wszedł cicho młody, szczupły Żyd w czarnym atłasowym chałacie, podpasanym czerwoną chustką, na tyle głowy miał czarną aksamitną jarmułkę, złote kędzierzawe włosy i brodę, twarz długą, gęsto obsypaną piegami, nos haczykowaty, wąskie, bardzo czerwone usta, oczy okrągłe, bursztynowe, obwiedzione czerwonemi powiekami, prawie bez rzęs i brwi. Szedł przygięty, trzymał w piegowatych rękach spodek, pełen herbaty, i chlipał z niego, jak kot, a w przerwach pogwizdywał, jakby zupełnie nie spostrzegając gościa.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —