— Mam do pana interes! — odezwał się Józio, nieco już zniecierpliwiony.
— Bardzo przepraszam, nie zauważyłem! Niech pan siada! Pan ma interes?
— Potrzebuję pieniędzy! — wyrzucił z ulgą, spoglądając w jastrzębie, złotawe oczy Żyda.
— Kto nie potrzebuje? — Zaśmiał się, popił herbaty i spacerował dalej. — Ile? — dodał po chwili.
— Pięćset rubli; naturalnie na spłaty miesięczne.
— Ładny grosz! Ewikcja…
— Jestem urzędnikiem na kolei. Miałby pan zabezpieczenie na pensji.
Żyd przystanął, zadarł głowę do góry i patrzył gdzieś w sufit.
— Pan jest dzięcioł? — zadzwonił paznokciem w spodek, naśladując kucie dzioba.
Józio, zdenerwowany jego drwiącym tonem, opowiedział opryskliwie, czem jest na kolei.
— To pan ma rocznie sześć, pięć i zero!
— Pensji etatowej, ale z dodatkami mam do tysiąca rubli rocznie.
— I my się jeszcze nie znamy? To mnie bardzo dziwi! Przecież ja znam się ze wszystkimi…
— Nie potrzebowałem pieniędzy; dopiero teraz tak mi gwałtownie wypadło, że muszę…
— Pan kawaler?
— Od samego urodzenia! — odpowiedział opryskliwie.
— To jest wielki feler! Bo co to kawaler? To jest taki puch… a kto jego złapie, jak on sobie
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —