— Ja panu dam bez procentów! — wyrzekł ze wspaniałomyślnym uśmiechem. — Ale my potrzebujemy trochę się porozumieć!
Odstawił spodek i przysunął mu krzesło.
Józio usiadł, wpatrzył się w niego i czekał z radosnem drżeniem.
— Czy pan wie, że pan Kolankowski, na którego miejsce pan przyszedł, pożyczał mi pieniądze?
— Nie, nawet nie wiedziałem, że był taki zamożny!
— Pożyczał mi kolejowe pieniądze, a ja niemi obracałem! — szepnął, przysiadając się bliżej. — To była bankierska głowa. Ja zarobiłem, on miał dobry procent, nam się dobrze działo, i wszystko było cicho, sza, w porządku. Pan mnie rozumie? Wszyscy kasjerzy tak robią! Pan mi się bardzo podoba i jabym z panem robił takie same operacje… Ja pana nauczę, to łatwe…
— To ten sam Kolankowski, który siedzi w kryminale? — Przypomniał sobie kiedyś zasłyszaną historję.
— To nie kryminał, to było prawdziwe nieszczęście. Pan myśli, co jego wsadzili za te pieniądze? Niech Bóg broni. Kasa była w porządku, nie brakowało ani kopiejki! On był taki ambitny, że nie chciał się z nikim dzielić… to zrobili na niego denuncjację i taki gwałt, aż go trochę schowali, ale wyszedł czysty, jak szkło, i teraz służy w kaznaczejstwie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/216
Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —