Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

— Jak pan przyjdzie na kolację, to sama zrobię kawy i dam panu antypiriny!
— Nie mogę przyjść, mam służbę aż do kurjera; zastępuję przecież ekspedytora…
— Niech pan wpadnie chociaż na chwilę! Przyjdzie, co? Zosia tak prosi!… — szepnęła cichutko. Obiecał, co tylko chciała, ale po odejściu pociągu, kiedy stacja opustoszała, wrócił do kasy, drzwi zamknął na klucz, rolety spuścił i zasiadł, aby przygotować kasę do wysyłki.
Roboty było sporo, gdyż tego dnia, jak przewidywał, zebrało się dosyć dużo pieniędzy, które musiał wysłać najbliższym osobowym do Warszawy; przeliczył je więc, starannie pogatunkował i, porozkładawszy przed sobą na stole, zaczął wpisywać do raportu poszczególne pozycje dochodów; ale po chwili odrzucił pióro, rozciągnął się na kanapie, zapalił papierosa i dał się ponieść marzeniom.
Godziny wlokły się za godzinami; przechodziły wolno, cicho, niepostrzeżenie, a każda śpiewała mu swoją czarowną pieśń o szczęściu, każda zdejmowała bielma z jego ślepych oczów, rozpalała coraz sroższe tęsknoty i pokazywała coraz inne, coraz bardziej kuszące, światy złud i mirażów, że rozkołysany niebiańską falą marzenia unosił się na skrzydłach tęsknoty w te wyśnione raje cudów i sam już śpiewał pieśń szczęścia!
Ale po tamtych, czarodziejskich godzinach śnienia, przywlokły się inne, stawały się zwolna i odchodziły ciężko, jak złowrogie mary, a każda z nich