— Jakoś dzisiaj lekko! — zauważył woźny, niosąc za nim kasetkę do pociągu.
Józio drgnął i nieco przyśpieszył kroku, ale najspokojniej oddał przesyłkę bagażowemu, wziął pokwitowanie i, gdy pociąg ruszył, poszedł z nim bezwiednie aż do końca peronu, bijąc się oczami o rozświetlone, puste okna wymijających się wagonów.
— Stało się! — szepnął z niezmierną ulgą, patrząc na uciekające coraz szybciej czerwone światła.
A potem wracał wolno i często się oglądał na pociąg. Turkot kół rozlegał się coraz ciszej i coraz dalej, aż wreszcie roztopił się w nocnej ciszy.
— Stało się! — powtórzył, odetchnął głęboko i uśmiechał się bardzo radośnie.
Noc była widna, księżycowa, wszystkie okna już pogasły, stacja spała, czuwali tylko dyżurni w kancelarji zawiadowcy i jeszcze się świeciło w bufecie. Panna Marychna wraz z garsonami sprzątała ze stołów dekoracyjne bukiety, butelki i kwiaty.
Józiowi chciało się strasznie pić — język miał suchy, jak wiór, i żarła go gorączka.
— Wygląda pan, jak po miłej bardzo schadzce!
Patrzała z podziwem na jego rozradowaną twarz.
— Niestety, wracam tylko ze służby.
Roześmiał się naraz głośno i tak natarczywie zajrzał w jej oczy, że się zarumieniła, czekając
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.
— 226 —