przodkami, niźli kraść! — dodał dobrodusznie, bez żadnej ubocznej myśli.
Józio tak silnie postawił szklankę na stole, aż pękł spodek i wypadła łyżeczka.
— Muszę wracać na służbę! — wyrzekł łagodnie, jakby wilgotnym głosem, zabrał z komody jakieś papiery, obejrzał się po mieszkaniu i wyszedł na palcach, gdyż u Soczków jeszcze się świeciło. Była już druga, gdy znowu się położył na kanapce w kasowym pokoju.
Godziny znowu przeciągały monotonnie, wolno i nieubłaganie, ale już mu nic nie mówiły, bo leżał w głuchym i ślepym bezwładzie wyczerpania, jak drzewo, wyrwane przez burzę. Ale gdy kurjer wchodził na stację, podniósł się prędko, pieniądze wyjął z szuflady i, pochowawszy je po kieszeniach, otworzył okienko i spokojnie czekał na pasażerów…
Nikt się nie zjawił, — hala była pusta i ciemna; przeczekał jednak do końca, pozamykał automatycznie wszystko, jak zwykle, i w chwili kiedy już kurjer miał ruszać, przesunął się niepostrzeżenie przez peron i skoczył do ostatniego wagonu. Chlusnął pstry świst, szczęknęły wagony i pociąg ruszał z coraz większą szybkością.
Józio splunął przez okno na stację z niewypowiedzianą wzgardą i nienawiścią i, usadowiwszy się na ławce w korytarzu, przymknął oczy i dał się porwać szalonej radości. Tak skończył się jego zły sen o życiu, a zaczęła się ta wytęskniona rzeczywistość!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |