smutnie, jakby przed jakiemś wielkiem nieszczęściem.
Józio zasnął, siedziała więc cichutko a w coraz głębszym niepokoju, gdyż to wszystko, co ją spotkało, zaczęło ją naraz przejmować takim zabobonnym strachem, że postanowiła na pierwszym przystanku uciec z pociągu; ale gdy miała już wychodzić z przedziału, Józio otworzył na chwilę oczy i uśmiechnął się do niej z przedziwną słodyczą.
Porwał ją znowu kaszel. Wyszła na korytarz i tylko przez uchylone drzwi spoglądała na śpiącego. Patrzyła w niego z całą, dawną skrywaną, miłością, z najgłębszym podziwem, uwielbieniem i wdzięcznością, lecz pomimo tego, przejmował ją teraz jakimś niewytłumaczonym lękiem i bała go się coraz więcej.
Był już dzień, kiedy dojechali na granicę; drzewa stały w szronach, jakby w srebrno-błękitnawych obłokach, ale słońce się nie pokazywało, i niebo wisiało szare i mgliste.
Józio prędko załatwił kwestję przejazdu i prawie zaraz wsiedli do zagranicznego pociągu.
— Prędko odjeżdżamy? — spytała Frania, gorączkowo spacerując po korytarzu.
— Za dziesięć minut! — odpowiedział, przyglądając się najspokojniej żandarmom.
— Wezmę co z bufetu na drogę? — zaproponowała dosyć nieśmiało.
— Tylko się nie spóźnij! — rzucił przez ramię.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/232
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —