ko jacyś kupcy, odsunął się od nich, milczał, lub uzbroiwszy oko w monokl, odpowiadał wyniosłemi monosylabami. Musiał im zaimponować, gdyż spoglądali na niego z pewną uniżonością, tak właściwą Niemcom wobec arystokracji.
Monachjum nie podobało mu się już od pierwszego kroku, całe bowiem miasto cuchnęło obrzydliwie mdłym zapachem słodu i zwietrzałego piwa. Tyle się jednak był naczytał o cudach jego architektury i sztuki, że po całych dniach szukał chociażby cienia, chociażby odblasku swoich wymarzeń. Nic mu jednak nie dało tego wytęsknionego dreszczu wniebowzięcia, nic go nie zajęło i nie porwało. Na sztuce się nie znał, ludzie wydali mu się wstrętni, a miasto nudne; właściwie to sam nie wiedział, czego szuka.
— To nie to, o czem myślałem, nie to! To szynk, a nie Ateny! — myślał z goryczą i pojechał do Paryża.
— Tam będzie inaczej! Inaczej! — śpiewało mu, rozkołatane nadzieją serce.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po wielu, wielu godzinach medytacyj, zbudził go radosny krzyk.
— Paryż! — Józio rzucił się do okna i zmartwiał w słodkiem osłupieniu rozkoszy.
Gdzieś, w nieprzejrzanych mrokach wykwitały łuny, oceany ognistych fal chlustały w czarne,