zadeszczone niebo, złocisty rozlew brzasków jaśniał, niby wyśniona, czarodziejska wyspa.
Pociąg leciał, nie przystawał nigdzie, nie zwalniał, lecz leciał coraz prędzej, leciał, jak oszalały — już majaczyły jakieś kominy, jakieś miasteczka, jakieś pałace wśród parków, jakieś wody, niby oczy, przysłonięte bielmami. Paryż się zbliżał, wyrastał, potężniał z każdą minutą i olbrzymiał, niby tajemnicze widmo.
— Jeszcze pół godziny! — jęknął w męce oczekiwań, serce tłukło mu się niespokojnie, leciał rozgorzałemi oczami z wichrem w zawody, unosił się, jak ptak, opity siłą własnego lotu, i śpiewał niemy hymn nieukojonej tęsknoty.
— Jeszcze dwadzieścia minut! — Prawie już omdlewał z niecierpliwości. — Jeszcze dziesięć… Wszyscy już się podnoszą… zdejmują walizy… tłoczą w korytarzach… tysiące oczów wpija się chciwie w mrowisko wyrastających murów… Jeszcze pięć… Trzęsie się już cały… ledwie oddycha… cały świat z nim wiruje… pociąg już zwalnia… słychać jakby szum morza i gruchoty fal nigdy niemilknących!…
— Nareszcie! Boże mój! Nareszcie!
Fala tłumów porwała go z pociągu, poniosła i rzuciła w oszałamiającą otchłań.
— Więc to Paryż? Ale dlaczego tak ciemno? Dlaczego tak pusto? Dlaczego tak smutnie?
Północ wydzwaniały zegary, mżył deszcz, było zimno, wicher targał drzewami, na ulicach lśniło
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/235
Ta strona została uwierzytelniona.
— 235 —