większy i co szersza ulica i dalsza perspektywa, prężył się w gorączkowem oczekiwaniu, że zaraz, że natychmiast wybłyśnie ten cud upragniony!
Przelecieli bulwary, plac Zgody, pola Elizejskie i jak wicher wpadli w cichy, prawie pusty lasek Buloński, podobny do strzępiastego obłoku bladej zieleni. Deszcz znowu się rozpadał, drogi leżały niby szare, przemiękłe płótna i tylko tu i owdzie zaczerniał jakiś samotny parasol. Samochód pędził ze zgrzytem i świstem po żwirach, obleciał jezioro, nad którem gdzie niegdzie paliły się klomby rozkwitłych tulipanów i przepadał jakby zbłąkany w mrocznych gąszczach, w deszczowej kurzawie i w nieskończonym labiryncie dróg.
Józio niespokojnemi oczyma wybiegał wciąż naprzód i krążył niestrudzenie, niby ptak, po nędznych, rachitycznych drzewach i karłowatych zarostach, aż wkońcu spytał szofera.
— Więc to jest lasek Buloński?
— Tak! Wspaniały, nieprawdaż? — rzucił Francuz, upewniając go z dumą, że czegoś podobnego niema w całym świecie.
— Nadzwyczajny! Niesłychany! — przytakiwał automatycznie, nie śmiejąc się przyznać nawet przed sobą, że wyobrażał go sobie tysiąc razy piękniejszym i wspanialszym. Westchnął tylko jakoś żałośnie, bo mu się przypomniały prawdziwe lasy, pełne drzew niebotycznych, pełne modlitewnego szumu, woni, krzyku ptaków i czaru niczem nieskrępowanej przyrody!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.
— 338 —