— Czegóż się obawiam? Któż mnie tu zna? — rozmyślał, ale nie mogąc się pozbyć przywidzenia, że tamci przyglądają mu się coraz natarczywiej, wyszedł z kawiarni i śpiesznie zanurzył się w tłumy. Błądził czas jakiś bez celu, przyglądał się wystawom, wstępował na chwilę do najprzeróżniejszych kawiarń, gapił się wraz z tłumami na kinematograficzne ogłoszenia i wkońcu poczuł się tak obcy wśród tego mrowia, tak zagubiony i tak pragnący jakiejkolwiek rozmowy i widoku znajomej twarzy, że, nie namyślając się długo, pojechał do Buczka!
Wysiadł na jakiejś oddalonej ulicy przed ciemną sienią, zionącą zatęchłą wilgocią, i skierował się do konsierżki.
— Szóste, ze schodów na prawo! — odpowiedziała, nie podnosząc oczów od cerowanej pończochy.
Popędził jeleniemi skokami po śliskich i stromych, jak drabina, schodach, ale na czwartem przystanął raptem.
— A jeżeli on już wie o wszystkiem? — zagrzmiało mu nagle w mózgu.
Zrobił jeszcze dwa piętra i znowu wróciło to samo przypuszczenie.
— A jeżeli? Cóż ja mu powiem?
I wyobraził sobie natychmiast całą scenę, jak wchodzi, jak Buczek cofa się przed nim, jakby przed upiorem, i nie podaje mu ręki… Poczuł w ustach gorzki smak wstydu i zawahał się…
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/244
Ta strona została uwierzytelniona.
— 244 —