i na trzeci dzień już stanął do roboty. W pracowni zaczęli mu koledzy robić różne psikusy, jak zwykle nowicjuszowi, to sprał paru na kwaśne jabłko!
— No i wylali go ze szkoły!
— Gdzietam, jednych spoił na przeproszenie, a drugim zagroził pięścią, i teraz wszyscy go uwielbiają. Twardy chłop, a nawet przytem rzetelny i pluje na wszystko zapamiętale! Może wysoko skończyć! Wybitna indywidualność!
— Ma przynajmniej talent?
— Pytanie! Kto ma talent i któż go nie ma? Co to jest talent? Właściwie, jak pan sobie wyobraża talent?
— Nie mam nawet wyobrażenia o tem pojęciu! — odrzekł wesoło.
— Wolę taką szczerość, niźli mędrkowanie głupich inteligentów!
Wziął go poufale pod ramię.
— Bo widzi pan dobrodziej, przyjeżdża taki cham na zdobycie świata! No, i czasem to mu się udaje, ale częściej zdycha z głodu. I owszem, nie mam nic przeciwko temu, niech zdycha, przy takiem przeludnieniu to czysty zysk społeczny! A jeśli wygra, biję mu brawo! Kocham zwycięzców, bo to jedynie prawowita rasa ludzi! A gdybyśmy tak wstąpili na małe szkiełko konjaku? — zakończył niespodzianie.
— Chociażby na dwa duże!
— Taką mowę polską to rozumiem! Zaprowadzę pana do kawiarni, gdzie pan zobaczy kolo-
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/247
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —