Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

padł zpowrotem na kanapę i jęknął, wystraszony śmiertelnie.
— To po mnie! Szpicle!
— Gdzie! Kto? — dopytywał natarczywie Rożek, ale Józio zdołał już nad sobą zapanować, roześmiał się nerwowo i ziewnął.
— Urżnąłem się! Czas nam do domu! Garson, rachunek!
Zapłacił, dał coś odczepnego skamlącym murzynkom i, wychodząc, przyglądał się świeżo przybyłym, z ledwie ukrytym lękiem.
Już modry dzień zalewał Paryż i bulwary były jeszcze puste, tylko w bocznych uliczkach otwierano tu i ówdzie sklepy, myto wystawy i turkotały wózki mleczarzy pełne metalowych, nabrzmiałych wymion.
— Czy oni idą za nami? — spytał po jakimś czasie.
— Kto? zupełnie pusto, nigdzie żywej duszy.
— Coś mi się przywidziało! Za wiele dzisiaj piłem! — obejrzał się podejrzliwie. Czekam na pana w kawiarni o drugiej, dobrze?
— Przyjdę! Aleśmy się nareszcie zabawili? Szkoda mi tylko murzynek, myślałem… Wspaniałe bydlęta! — oblizywał się lubieżnie.
— Co się odwlecze, to nie uciecze! Strasznie jestem senny! Do jutra!
Wsiadł do dorożki, ale adres powiedział tak cicho, że Rożek, nie dosłyszawszy, popatrzył za nim niechętnie i szepnął: