Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

kim, wspaniałym; miastem z bajki, takim, o jakim śnił długie lata i do jakiego rwała mu się dusza. A czemuż rzeczywistość była tak strasznie inna? Nie mógł tego pojąć i to go przejmowało trującą rozpaczą zawodu. Przecież z prawdziwem nabożeństwem zbliżał się po wiele razy, chociażby do takiego Łuku Triumfalnego, i zawsze widział w nim tylko olbrzymią, kamienną bramę, stojącą na środku placu niewiadomo dlaczego? Tak samo było ze wszystkiem; rozczytując się naprzykład w Nôtre Dame, prawie mdlał z zachwytu i na klęczkach uniesień pełzał w duszy jej wyniosłemi nawami, spowitemi w czarowne brzaski witrażów. A stanąwszy przed jej świętemi podwojami, nie poznawał, tak mu się zdała małą, nędzną i obcą. Nie przemówił do niego ten kamienny poemat pomarłych pokoleń i uczuć pomarłych, nudził się wśród naw, straszyły go posępnością, nie porwały mu duszy łuki, ni wieże, ni przypory. Patrzył, jak na księgę, w której nie mógł przeczytać ani jednej litery. Rozśmieszyły go tylko potwory, stróżujące z balkonów nad Paryżem, gdyż przypominały lepianki z gliny, jakie widywał na odpustach i jarmarcznych straganach. I tak było we wszystkiem i wszędzie, gdyż na wszystko patrzył oczami, przelśnionemi wizjami marzeń, przez których pryzmat cała rzeczywistość wydawała mu się mała, głupia i nędzna.
Ale nie wiedział o tem i męczył się coraz srożej.