Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/264

Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —

chwilach wzmożonej energji planował wyjazd do Ameryki lub Londynu.
— Kto wie? może to tam? — rozmyślał przez pewien czas, nim zniechęcenie nie zwarzyło i tej ostatniej nadziei, że znowu błądził po ulicach obcy wszystkiemu, nieznany nikomu i nikomu na nic niepotrzebny, jak liść porwany wichurą i rzucony na zagładę. Wybierał się też niekiedy do Buczka, lecz na myśl, że on już wie o wszystkiem i może nie podać ręki, a nawet wyrzucić za drzwi, straszliwy wstyd chwytał go za gardło.
— Toby było zbyt okropne! Tegobym nie przeżył! — medytował.
Którejś nocy zbudziły go grzmoty; wyjrzał oknem, burza szalała nad Paryżem, błyskawice migotały olśniewającemi skrętami, biły pioruny, a potem spadła gwałtowna ulewa, że rozbełkotały się wszystkie rynny i rozdudniły się dachy.
— Zupełnie, jak u nas na wiosnę! — pomyślał i położył się zpowrotem, ale nie zasnął, bo rozbudzona tęsknota wślizgnęła mu się do serca i zaczęła je rwać ostremi kłami przypomnień.
— Tam już musi być wiosna! — jęknął, wijąc się w męce szalonej, i poleciał całą duszą tam, nad zielone, rozchwiane pola. — Drzewa w sadach stały rozkwitłe. Bociany łaziły po łąkach, pachniała zorana ziemia, jakieś śpiewki leciały z ugorów, pociągi migotały w oknach, dymy się snuły modre. Powietrze dyszało czarem, zapachami, upojeniem i rozkoszą.