— A ja już nigdy, nigdy, nigdy! — I zapłakał krwawemi łzami beznadziejnego żalu i rozpaczy.
Ale rano postanowił nieodwołalnie wyjechać do Ameryki. A dowiedziawszy się, kiedy odchodzi pierwszy statek, zaraz wymówił hotel i zaczął się gorączkowo pakować.
— Kiedy pan wyjeżdża? — spytał go garson.
— Jutro rano.
— Ja panu radzę, niech pan wyjeżdża natychmiast…
— Dlaczego?
Garson obejrzał się i szepnął mu tajemniczo a poufale.
— Policja szuka pana! Mogą przyjść w nocy! — dorzucił ostrzegawczo.
— To jakieś nieporozumienie — odpowiedział najspokojniej, dając mu suty napiwek. Poszedł, jak zwykle, do kawiarni, ale wydało mu się, że zwraca ogólną uwagę, i wyszedł na ulicę. Błąkał się bez celu i wciąż czuł, że ktoś za nim się skrada. Przyśpieszył kroków, policjantów wymijał zdaleka, uciekał prawie i, nie wiedząc kiedy, znalazł się za miastem, wśród pól zielonych.
Dzień był wiosenny, ciepły, a nieco przemglony; nad lśniącemi wodami chwiały się zielone pióropusze topoli, sady stały w kwiatach, śpiewały ptaki, a z czarniawych ról brzoskwinie wynosiły się różanemi obłokami. Wskróś sadów przeleciał zadyszany pociąg.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Marzyciel Szkic powieściowy.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.
— 265 —