Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

się w omgloną, błękitnawą taflę morza, w nieskończoną topiel, przez którą żeglowało blade, ogromne słońce.
— Przynieść śniadanie?
— Zejdę do jadalni! — szepnął niechętnie, srogo na nią spoglądając.
— Wie pan, panie z wieży jutro wyjeżdżają! — powiedziała, stając przy drzwiach.
— Jutro odjeżdżają?… — Usiadł na łóżku ze zdumienia.
— Była w nocy depesza, i panienka mówiła patronowi, że jutro…
— Jutro… nie, to niemożebne! — wykrzyknął do siebie.
— Tak mówiła, żądała rachunku!…
Nic się już nie odezwał, ale skoro Bretonka wyszła, zaklął mocno i zapalił papierosa, nie smakował mu jednak, i tak mu ręce drżały, że rzucił go przez okno i utonął oczami w słonecznej pożodze, skrzącej się w koliskach fal, wzdymających się leniwie pod wiotką przysłoną mgieł, przeżuwał tę wieść niespodziewaną i bolesną.
— Odjadą jutro i… po wszystkiem… — wykrzyknął naraz i zerwał się nagle, aby się ubierać, ale wszystko leciało mu z rąk, mylił się, bo zapominał z pośpiechu, stawał przy oknie i patrzył tępym, nie widzącym nic wzrokiem w czarne żagle, majaczące na horyzoncie.
— Odjadą jutro! — szepnął znowu, wstrząsając się lodowatym dreszczem, zły namiętny uśmiech