Mewy cicho żerowały wśród nikłych, poszarpanych mgieł, że tylko niekiedy jękliwy krzyk rozdzierał senną ciszę poranku.
Cofnął się rychło z balkonu, raziło go słońce zbyt jaskrawe i dyszące upałem, rozdrażniał ostry i przykry zapach morszczyzn i przejmowało gorączką wzmagające się zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie było jej, ni matki.
Kilkanaście osób siedziało przy głównym, środkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w białych, sztywnych kornetach na głowach, podobne do mniszek z surowości wychudłych twarzy, poruszały się ociężale, roznosząc kawę…
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wybladłą, odwieczną polichromją, wysoka była, jak kościół, olbrzymie okna ostrołukowe w górnej połowie jeszcze witrażowe, rozsiewały gorące blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski purpury i drogich kamieni, rozsiewały mdlejącą, mocną woń, otwartemi oknami zawiewał duszący, namiętny zapach heljotropów i sypki, przewalający się po ostrych żwirach, grochot fal.
Przywitał się z grupą malarzy, którzy ze sztalugami na plecach, w żółtych bluzach z żaglowego płótna i w sabotach, śpiesznie dopijali śniadania.
Usiadł pod oknem, przy małym stoliku.
Cisza zaległa chłodna i dyskretna, spojrzenia krzyżowały się zimne, prawie niechętne.
Kilka kobiet patrzyło sennie w morze.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.