Jakiś Anglik, z oczami pastora i ze szczęką ludożercy, siedział przy wyzywająco strojnej paryżance, dającej znaki malarzom, że wybuchali śmiechem i złośliwemi uwagami.
— Ivonne — szepnął do jednej z Bretonek. — Czy pani z wieży była już na śniadaniu?
— Dosyć dawno.
— Są teraz u siebie?
— Nie, siwa pani pojechała do Fouesnaut, a panienka miała iść malować do lasu.
— Gdzie l’abbé Binet?
— Pojechał za starszą panią.
Poszedł śpiesznie w las, rozciągający się dokoła zamku, na urwistym brzegu, zarzuconym potrzaskanemi granitami, wiecznie szarpanemi falami oceanu. Las był rzadki, martwy, tragiczny jakiś, drzewa stały posępnie, ciche i pochylone od burz i walki, białawe pnie buków wznosiły się ciężko z nad złomów, a gdzie niegdzie dęby olbrzymie, pokręcone, podarte, dźwigały się z trudem i, jakby zastygłe z wściekłości, czepiały się namiętnie długiemi korzeniami ziemi w nieubłaganej odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, stężały, zda się, na stal i rozwichrzonemi koronami szemrały złowrogo…
Słońce świeciło zboku, długie, wilgotne cienie kładły się na spalone i zrudziałe murawy, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego janowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn, pokryte owo-
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.