był bliski, rudawy, ciężki, chwilami rwał się stamtąd jakiś bełkot groźny, piętrzyły się zwały fal nie dochodzące brzegów, to jakieś łodzie z obwisłemi żaglami wynurzały się jakby z głębin i ginęły w rozżarzonych blaskach słońca.
Niepokój, głuchy jeszcze, przyciszony i trwożny, zda się, przenikał odrętwiałą w upale ciszę, tylko niekiedy fala jakaś błędna załkała silniej przy kamieniach, to spalone, nędzne porosty zaszeleściły trwożnie, albo jakieś drzewo, zwieszające się z rumowisk podmytych, zdawało się szemrać żałośnie konającemi gałęziami a czasem kamienie sypały się z urwisk w przyczajone morze.
Dojrzał naraz pomiędzy skałami czerwoną parasolkę.
Obejrzał się uważnie, nikogo nie było widać, zamek ledwie majaczył w słonecznej pożodze wśród załomów brzegu.
Mery malowała na niskich sztalugach.
Usiadł cicho za nią i zajrzał w obraz.
— Doskonała ta fala konająca, doskonała.
— Dzieńdobry! — spojrzała dziękczynnemi oczami.
— Sądziłem, że pani pojechała z mamą.
— Chciałam skończyć ten obrazek, dzień taki dziwny, mętny i duszący, morze jest jakby strwożone, drży jakąś obawą utajoną…
— Błogosławię ten dzień jednak… — szeptał pochylając się nad nią tak nisko, że gorącym oddechem wionął na jej kark odsłonięty; pochyliła
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.