ramionami, albo oczy rozmarzone, oczy głodne i ślepe na wszystko wzierały się w siebie niespodziewanie i uciekały, jak spłoszone, trwożne ptaki, rozbiegały się po drzewach, biegły w chaos dróg i ścieżek, ślizgając się wskróś pustek mrocznych i spowitych sennem, upalnem milczeniem…
Bali się mówić i brakowało im słów, bali się niemal oddychać, tłumiąc gorączkowe, namiętne bicie serc, ale wreszcie przyszła taka chwila, że przystanęli bezwiednie, zatapiając w sobie omdlałe, upalne oczy, i już drżał w nich jakiś krzyk niewypowiedziany, już ramiona prężyły się do siebie, już piersi dyszały żarem i usta ciążyły ku sobie nabrzmiałe tęskliwą żądzą pocałunków… gdy naraz odskoczyli od siebie, suchy klekot sabotów spłoszył czar…
Szła jakaś Bretonka, przesunęła się, jak czarne widmo lub mniszka, rozmodlona cicho w tym zielonym kościele milczenia, przewlokła po nich surowemi oczami, że zarumienili się, długo patrząc za jej kornetem, bielejącym w cieniach, słuchali ostatnich odgłosów jej kroków, ale spłoszona chwila wyznań nie powróciła.
— Więc jutro, jutro? — szeptał, aby skryć pomieszanie.
— Jutro! — odpowiedziała, jak echo.
— A cóż się ze mną stanie? — wykrzyknął z boleścią, przysuwając się do niej.
Automobil zaturkotał gdzieś tak blisko, że znowu się rozpierzchli.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.