gdy spotkała się z jego oczami, odwróciła się śpiesznie i poszła do mieszkania.
W wieży nie było nikogo.
— Luiza! Luiza! — wołała przestraszona, ale Luiza nie przyszła, mieszkanie było puste, okna pootwierane, wiatr miotał firankami, chodziła bezradnie z pokoju do pokoju, jakby szukając służącej, a czując, że on chodzi za nią jak cień, a jego rozgorzałe, czyhające oczy obmotują ją w nierozerwalne węzły.
Stanęła przy oknie, biegając oczami po wzburzonym oceanie; z pod widnokręgu wypływały rybackie barki, szły jak ptaki ogromne długim kluczem, z rozpostartemi skrzydłami, podrywając się na falach i ginąc co mgnienie w otchłaniach.
— Chyba burzy nie będzie, jakoś spokojniej…
— Tak, nie będzie… — wyszeptał, stojąc tuż przy niej i obejmując ją namiętnie.
Zadrgała mu w ramionach, jak ptak, i pobladła straszliwie.
— Mery!
— Jan!
Oto jak błyskawice skrzyżowały się krzyki, a jak nieme, rażone pioruny spadły na siebie głodne, czyhające usta…
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pociemniało nagle na świecie, ocean przycichł na chwilę, tylko gdzieś w dali, w pożółkłem, męt-