Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

zuli, roziskrzona srebrnemi gwoździami, gdzie lasy nieprzebyte, zastygłe w lodowatym ukropie mrozów, śnią o wiośnie dalekiej, gdzie spieczona mrozem ziemia dzwoni, jak śpiż, gdzie świat przemieniony w biały cud, trwający długie miesiące, tam… tam!…
— Tęsknisz?
— Nie, przypomnienia zaroiły się we mnie…
— Teraz już wiem, że się nigdy nie spotkamy, nigdy…
Nie potrafił zaprzeczać, nie mógł się zdobyć na słowa kłamstwa ni przeczeń.
— Nigdy, nigdy, nigdy! — powtarzała umierającym głosem, jakby tym falom szumiącym mówiła i głębiom, co się otwierały u stóp, że tylko jeden ruch i pochłoną na zawsze.
Umilkli na długo.
Zmierzch opadał popielną i ciężką mgłą, smętna szarość, rozjęczona wichrami, rozdrgana dziką wrzawą, pełna miotań odmętów rozszalałych, oślepiała świat.
Niebo i morze wisiały nad sobą, jak dwie posępne chmury, nabrzmiałe piorunami, tylko na zachodzie nad spiętrzonemi zwałami wód rozhukanych, żarzyły się jeszcze ostatnie czerwone smugi, jak wydarte, krwawe oczy na trupio-sinej twarzy, jak oczy, konające wśród wycia nocy miażdżącej.
Ocean z rykiem walił w jęczące granity, a wtórował mu rozwścieklony, przeciągły skowyt wichrów.