Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/068

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest jak źdźbło, krzewiące się trwożnie pod grobowym kamieniem…
— Przemóc śmierć, potargać więzy i ulecieć w nieskończoność!…
— Mery! Mery! — szeptał trwożnie, przytulając ją do siebie.
— Jestem tak nędzna, że nie potrafiłabym się nawet zapamiętać, aby iść w śmierć bez trwogi! Ach, jaki jest człowiek obcy wszystkiemu, jaki daleki, jak odgrodzony od przyrody, że ani na chwilę nie umie zapomnieć o sobie.
— Bośmy zdziczeli, błąkając się w pustyniach miast!
— Zimno mi! — wstrząsnęła się gwałtownie.
— Wróćmy do domu…
— Nie, tam się czegoś boję…
— To do mnie… chodź… parę kroków, zaniosę cię…
— Później jeszcze… później… — prosiła, ogarniając go naraz ramionami, upalnemi ustami szukając ust jego, że zwarli się, jak fale ogniste, przepadając w rozgorzałej nagle otchłani!…
Noc się już stała nieprzenikniona, błyskawice tylko niekiedy wiły się ognistemi kołtunami, pioruny huczały coraz rzadziej i dalej, ale ocean potężniał jeszcze i burza zaczynała szaleć, ryki wód i huragany, zwite w ogłuszającą, straszną wrzawę, miotały się oślepłe i pijane; olbrzymie bałwany, jak stada rozegrzanych ogierów, z dzikim kwikiem, spienione, oszalałe, rzucały się na siebie, przewa-