Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.

portu rozległy się śpiewne wołania rybaczek, idących z koszami na głowach.
I niebo już bladło, jak twarz po śnie niespokojnym, mgły osuwały się z domów, niby ciężkie, przemiękłe, szare płaszcze, że już gdzie niegdzie szyby spoglądały różanym blaskiem dnia; zamigotały żółte i zielone dachówki, pokrywając ściany nieprzemakalną łuską, i stare, odwieczne domy, wiszące wysuniętemi nad ulicą piętrami, wynurzały swoje boleśnie ociężałe cielska.
Od strzelistych szczytów i wież katedry, majaczącej nad miastem w sinych tumanach, zaśpiewała sygnaturka; niby głos dnia się rozdzwaniał. Wtedy wąską i stromą uliczką, spadającą od katedry, zaczęła schodzić jakaś wysmukła, czarna postać i jakby jeden z dźwięków płynęła przez mgły. A gdy minęła domek, przyczepiony w połowie wzgórza, wyszła za nią druga, w czerni również i w kapturze na głowie.
Drabina stromych stopni zdała się nieskończoną, miasto leżało pod stopami, z morza mgieł wzburzonych wynosiły się wieże i dachy spadziste, jak ostre skały, a z nieprzejrzanych sinych dali szły głuche, posępne gwary oceanu.
A kiedy szły obok domu, co spięty czarnemi belkami, błyszczący czerwonym fajansem szczytów, tulił się do stóp góry, trzecia postać ukazała się za niemi.
I wszystkie trzy, jakby o sobie nie wiedząc, poszły ku morzu.