Przystań jeszcze spała, okutana we mgły, niby w siecie, ociekające wodą, fale z dzikim bełkotem gryzły kamienne ściany i spienionemi łbami waliły się o brzegi, stado czarnych i długich statków, podobnych płazom na łańcuchach, miotało się niekiedy wściekle i jakby gryzło między sobą, tłukąc się zajadle bokami.
Gdy dochodziły głównego basenu, mały holownik z przeszywającym świstem zamajaczył na chwilę i przepadł w mgłach.
Z morza zaryczały znowu syreny.
A one szły wciąż jedna za drugą ku tamie, wysuniętej daleko w morze.
Przemykały się, jak cienie lękliwe, wskroś nieodgadnionych zarysów rzeczy, wskroś majaków jakichś domów, jakichś pociągów, jakichś wind, szarzejących rzędem, niby żórawie, uśpione na omglonej łące, i ginęły jedna za drugą na tamie w zielonych mgłach, ociekających deszczem.
Z niewidzialnej latarni rozkrążały się ustawicznie śmigi bladych połysków i błyskawicami migotały w skłębionych tumanach.
Nie było nic prócz nieprzeniknionej topieli mgieł, ocean leżał prawie niemy; szare, nieprzejrzane pustynie drgały zdławionemi szumami, z ciężkiej szarości drążyły się ciche jęki fal konających u zagubionych wybrzeży; posępny ruch ociężałych szamotań, wszystkie huragany leżały teraz w sennym bezwładzie przerażającej ciszy, wzdychając tylko niekiedy nieprzytomnym bełkotem.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.