I oto jakby przyszedł kres jej męki oczekiwania, w kłębach grzyw i w górach fal spiętrzonych, w blaskach piorunów ukazał się jakiś kształt ludzki, zielonawy był jak fala, czerwone źrenice miotały się piorunami, blade usta szeptały coś do niej; wychodził z głębin, z huraganu i na rękach wynosił białe ciało jej syna... chwiał się, jak kwiat, targany burzą, i szedł wskróś burzy ze słodkiem słowem ukojenia.
Poszła naprzeciw z nadludzkim krzykiem szczęścia.
Mewy zajęczały nad nią żałośnie.
Fale były już do kolan, chwytały za piersi, ześlizgiwały się z ramion, przeskakiwały przez głowę, obejmowały za szyję, całowały ją chłodnemi ustami, zabierały w moc swoją, ale ona rwała się naprzód ku synowi.
— Czekałam na ciebie! Wiedziałam, że powrócisz! Tęskniłam!
Mewy krzyczały nad nią żałośnie.
— Ja jestem tęsknota — śpiewał ocean, zamykając się nad jej głową.