wachlarze i oglądałem wszystko, a nie było nic, i nie było nikogo. Była tylko jakby emanacja wszystkiego, tylko ciała astralne drzew, ludzi, sprzętów, coś, jak cienie nikłe majaczyły. Szedłem dalej!
Zobaczyłem samego siebie.
Nie, nie potrafię streścić choćby wrażenia.
Patrzyłem na siebie, leżącego na sofie. Gdybym wtedy miał mózg, jak zwykle, oszalałbym.
Chciałem zawołać na tego sobowtóra, nie mogłem, chciałem go poruszyć, nie mogłem, bo nie miałem czem, nie byłem żadną formą, byłem eterem, pojęciem. Burza strasznego ucisku wrzała we mnie.
„Umarłem… umarłem…” — myślałem z jakąś niewypowiedzianie żrącą rozpaczą, zimno okropne mnie owionęło.
— Gdzie ja jestem? Co się stało ze mną? — oto mniej więcej w ten sposób formułowały się myśli we mnie. Błądziłem po tym pokoju, wracałem do tej sofy, na której widziałem się rozciągniętym, aż znalazłem się przed dużem zwierciadłem. Zobaczyłem gładką powierzchnię, jak przez mgłę, odbijającą zarysy przedmiotów, ale siebie w niem nie widziałem.
Ratunku! Obudźcie mnie!...
Zdawało mi się, że krzyczę, zdławiony kurczem strachu bezmiernego.
∗
∗ ∗ |