nej, nisz, i wypłynąłem na jakąś przestrzeń, gdzie wszystko było białe.
Zadrżałem i jakbym się ocknął z drętwienia, ujrzawszy nagle, z rozwianemi włosami, oczyma wytrzeszczonemi, postacie ludzkie dokoła. Płynęły wprost na mnie, czułem ich dotknięcie, lodowatą śliskość ich ciał, wstrętną miękkość ich włosów. Łączyły się jak w wieniec, i otaczały mnie coraz ciaśniej. Gdziem spojrzał, głowy zielonawe, oczy, ręce, nogi, ciała porozrywane, usta otwarte jakby do krzyku, dłonie zaciśnięte, istny sabat trupów napół rozłożonych na dnie Oceanu.
Cisza była bezmierna, a ja nabrzmiewałem wprost obrzydzeniem i strachem, ale krzyknąć ni poruszyć się nie mogłem.
Spadały na mnie, zagradzały mi drogę, zaczepiały o mnie, a ja, jak jeden z nich, leżałem martwy, bez ruchu, na dnie głębin nieznanych, z krzykiem rozpaczy coraz większym w duszy.
Potem te wszystkie ciała jakby się łączyły z sobą i zrastały; był to niby polip olbrzymi o tysiącach głów i ramion, który gonił mnie. Widziałem, że te sine usta odmykają się i zęby długie, ostre połyskują złowrogo, a oczy zaczynają świecić płomieniami krwawemi.
Odzyskiwałem wolę i moc jakąś ogromną, rzucałem się naprzód z rozpaczą szaleństwa, uciekałem w głębie, wychlustywałem na powierzchnię, rozpłaszczałem się na falę, rozlewałem się w grzywach pian, ale ten potwór biegł za mną, gonił
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.