klombem róż dzikich i jaśminów, a wysoko ponad zrębami drzew majaczyły czerwone mury Starego Miasta.
A on stał przy oknie, wdychał zapach jaśminu i rozmyślał, że za chwilę ona tutaj przyjdzie, że będą sami… A co dalej? Co z tego będzie? Nie, nie chciał nic wiedzieć, nic myśleć, bo dobrze mu tak było, jak było, jak zaraz będzie, gdy ona powróci.
Słuchał, ale tylko wrzawa ogródka szumiała i drzewa pod oknami zaczęły szemrać jakby pacierz wieczorny, jakby pożegnanie dnia, a fale wiślane łkały coraz głośniej i coraz bliżej.
Zośka wpadła z pośpiechem.
— Zaraz przyniosą szampańskie.
— Alboż ja czekam na wino!?
— Nie?…
— Nie wie pani, na kogo, co?…
Stali nawprost siebie, pierś w pierś, oddychali prędko, twarze im płonęły, oczy świeciły gorączką, żarem, pożądaniem… Miał szaloną chęć ująć ją w ramiona i całować, nie śmiał, tylko pochwycił ręce i pokrywał pocałunkami.
Zośka tak się wygięła, że wypukłemi piersiami dotykała jego piersi, chciała go również całować. Odsunął się nieco, a ona dotknęła tylko palcami jego ust ponsowych.
— Dobry pan jest, dobry mój Stach… — szeptała.
— Zosia!
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.