Siedli przy sobie na kanapce, nie widząc nic dookoła, ni brudów wstrętnych tego gabinetu, ni, że już wieczór mrokami wsączał się do pokoju, trzymali się za ręce, czasem mówili coś bez związku, czasem wybuchali śmiechem bez przyczyny, patrzyli sobie w oczy, patrzyli głęboko, dotykali się ramionami, a nie śmieli się całować, nie potrzebowali nawet tego, dość im było być przy sobie i czuć tę wiośnianą szczęśliwość pierwszych chwil kochania.
— Zosiu!
— Stachu!
Szeptali zduszonemi, rozpalonemi słowami i w tych słowach krótkich zamykali wszystko, co ich serce przepełniało. Nie powiedzieli sobie tego słowa: kocham! Bo i poco? Alboż nie wiedzieli o tem, nie mówili sobie oczami, milczeniem, tą ciszą serca! Odsunęli się nieco od siebie, bo garson wnosił kolację i wino. Nie, nie mogli jeść, pili tylko dosyć.
Stach był blady jak płótno, rozpiął mundur, tak mu było gorąco, a Zośka po kilka razy ocierała twarz kolońską wodą, żeby się ochłodzić.
Ale teraz Stach już umyślnie trzymał się od niej zdaleka, bał się dziewczyny, bał się jej ufności bezgranicznej, bał się samego siebie; pożerał ją oczami, a cofał rękę, gdy się mimowolnie spotkała z jej ręką, a usuwał się na drugi brzeg kanapki, bo ciała ich się gięły, prężyły, szły i nieprzeparcie
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.