ze dwadzieścia rubelków… to zbawienieby było… straszne zbawienie.
— Dam panu dziesięć, sądzę, iż to ostatecznie wystarczy!
— Zbawco mój! Może dać kwit, albo na zastaw jakąś kosztowność rodzinną… Mojej dzieciny nie widać jakoś… A jaka ona w pasie… A jakie ma biodra! Strasznie ładna… — wykrzykiwał.
A Zośka wkrótce przybiegła i siedli do herbaty.
Papa gadał niestworzone rzeczy, a pił tak sumiennie, że pod koniec araku już zabrakło, więc się pożegnał i wyszedł za „interesami“.
A mama nie odzywała się prawie, tylko raz wraz coś poprawiała na Zośce, to jakąś wstążkę, to coś zeszywała na niej, to poczesywała jej włosów, a potem robiła pończochę, liczyła oczka i biegała oczami po córce, wyszukiwała, coby jeszcze poprawić, to podnosiła się i przynosiła herbatę.
Skończyło się to prędko, odetchnęli całą piersią na wale praskim, a szczególnie Stach, który się dusił poprostu w dusznej atmosferze.
— Dojdziemy do Zjazdu, co?
— Mam dorożkę! — skinął, i „guma“ potoczyła się ku nim. Wsiedli i jak wicher pomknęli do Warszawy.
— Dobrze? — pytał.
— Dobrze! — odpowiedziała, radośnie ściskając mu rękę.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.