Po niebie, rozpalonem do białości, toczyło się słońce w rozwichrzonych kołtunach płomieni.
Rozprażone powietrze wrzało falami oślepiających blasków, jakby szkliwem roztopionem.
Ognisty, suchy i duszący pył zapierał piersi.
Parzyła spieczona ziemia, parzyło powietrze, parzyły mury, a nawet cienie parzyły, niby blachy, zrudziałe w pożodze.
Pastwiska leżały puste i spalone, strumienie wyschły, że po zboczach gór, wśród drzew pomdlałych w spiekocie, bieliły się suche, spragnione gardziele łożysk.
Cała dolina, zalana słonecznym wrzątkiem, zionęła niby krater ognisty, zaś niebosiężne szczyty Pirenejów, potrzaskane zwały i rumowiska, posępne ściany granitów, podarte ranami przepaści, wydźwigały się dokoła olbrzymim amfiteatrem płomieni, rozmigotanym złotawym fioletem, jakby te wszystkie pustkowia, i te dzikie poszarpane spiętrzenia kamieni zapłonęły cichym, straszliwie palącym ogniem.
A upał jeszcze się wzmagał i potężniał.
I kiedy nadeszły pomdlałe godziny południa, wszystek świat jakby się zapadł w otchłań ognistą i spłynął w biały, oślepiający war słońca, że góry stawały się już tylko rozdrganemi obłokami ognia, mury i dachy widniały rozpalonemi płachtami białawego żaru, a wieże kościołów buchały, niby złote, roziskrzone pochodnie.
Strona:PL Władysław Stanisław Reymont - Pisma - Tom 32 - Ave Patria.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.