A jeszcze się zrywały brawa i wywoływania, jeszcze niekiedy leciały kwiaty pod stopy espady, otoczonego ciżbą wielbicieli, jeszcze tłumy, nie mogąc się uspokoić, wrzały, jak morze rozkołysane.
Amfiteatr, zalany słońcem, rozprażony upałem, przesiąknięty zapachem krwi, drgał sypkim, niepochwytnym ruchem tysięcy głów, mrowił się i kołysał, jak łan, przegarniany wichurą.
Wachlarze znowu się zatrzepały nieprzeliczonem stadem skrzydeł, zaperliły się śmiechy, zamigotały dumne spojrzenia, zatliły się żary ust purpurowych, upojenie zabrzmiało w głosach, szczęście widniało w twarzach, czyste, nagie szczęście istnienia, że nawet powietrze było przesycone weselnym żarem radości.
Naraz jakiś potężny głos zaśpiewał na górnych ławach.
Radosna pieśń zerwała się chybkim lotem, okrążyła cyrk i jak ptak wzbiła się do słońca:
„Sienta plaza moreno, para que veas,
Pom, Pom!”
Amfiteatr pochwycił i zawtórował jednym ogromnym głosem:
„Pom, Pom! Pom, Pom!”
Aż mury się zatrzęsły i oleandrowe kwiaty posypały się na głowy różanym gradem.
„Lo que massedestaca en un batallon,
Pom, Pom! Pom, Pom!”
Wtórowali wszyscy żarliwie, i pieśń nabrzmiewała uniesieniem, wzbiła się palącym wichrem