Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/010

Ta strona została uwierzytelniona.
— 10 —

miasto ściele mu się do stóp żałobnym kirem ciemności — nigdzie świateł, ni lśnień, ni nawet gwiazd na ołowianem niebie, nic, pustka mroczna grobów, tchnąca zgniłem, niepokojącem milczeniem.
Czasem zrywa się i leci gorejącemi oczami nad majaki wież, krąży obłędnie nad mgławemi zarysami miasta, spada jak sęp w czarne, głuche i ślepe rozpadliny ulic, w samą głąb ciszy, i cofa się w nagłem przerażeniu, opada z jękiem bezsilnej rozpaczy.
I znowu czuwa w ciszy godzin nieskończonych, w nieopowiedzianem mrowisku niepokojów, i znowu toż samo pytanie podnosi głowę i wlepia przeżarte strachem oczy w niemą jeszcze i nieodgadnioną...
Niekiedy wicher targa oknami, niekiedy deszcz pluszcze po granitowych blankach, bełkocą rynny, a przez puste komnaty płyną więdnące echa jęków, niekiedy śnieg prószy i cały świat rozwidnia, że miasto szarzeje i wyłania się widmowo, a tysiące wież, niby pięści zaciśnięte, zdają się pochylać ku niemu, a tysiące czarnych okien patrzą jakby zmartwiałe oczy pobitych...
Cofa się wtedy i kamienieje w grozie, i trwa zawieszony nad przepaścią, czując się niby drzewo pochylone, gdy las rąbią, jęk walących się olbrzymów, wstrząsa ziemią, świszczą opadające konary, a huk toporów bije dokoła, bije bezustannie i coraz bliżej, i coraz boleśniej, i coraz okropniej...
I czeka ciosu, który się już wznosi.
— Choćby śmierć, byle prędzej! — jęczy bezsilnie.
Ale wieści nie przychodzą.