niemi z dziwnie ściśniętem sercem. Były już daleko, czerniejącą smugą kurzawy wlokły się wskroś dnia posępnego, nad szarem, olbrzymiem miastem.
A jego źrenice, niby ptaki zbłąkane, krążyły ciężko nad tem miastem-światem, co się wynosiło z mgieł na niskiem wybrzeżu morza, nieprzejrzanem, szarem zsypiskiem głazów.
Tysiące wież sterczało kamiennym, nieprzebytym lasem, dźwigając ciężką chmurę dymów i mgieł.
Wtapiał się chciwemi oczami w tę groźną potęgę, pragnął ją przeniknąć aż do głębi, aż tam, gdzie zawsze tliły się zarzewia buntów wszystkich, gdzie przyczajona nienawiść szczerzyła na niego nieubłagane, żelazne kły zemsty...
Ale miasto leżało w nieodgadnionej grozie milczenia, szarzało jak widmo w mgłach i deszczu ściekającym bezustannie, jakby z przegniłej przędzy powietrza.
Morze złe burzyło się u wybrzeży, spiętrzone fale tłukły zielonemi łbami o granity bulwarów i wracały spienione do wyspy, na której stał zamek, mewy kołowały z krzykiem jękliwym. A on napróżno słuchał wrzaw i bełkotów dalekich, napróżno chciał zajrzeć w duszę miasta — było posępne i nieme, jak wróg zakuty w zbroję niezwalczoną.
Zatrzęsła nim dawna, wściekła nienawiść do tego wroga.
Nie przemógł, chociaż topił go we krwi, palił, bombardował, rozmiażdżał, nie przemógł...
Bo oto znowu on rozpalił żagwię buntów.
Znowu on idzie na czele świata przeciwko niemu!
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.
— 12 —