Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —

przejrzane tłumy czytały je w modlitewnem skupieniu, nieprzejrzane ciżby piły je oczami zachwytów, aż nagle szalony, wstrząsający ryk wyrwał się z gardzieli:
— Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Szał ogarnął stolicę, wszystkie dzwony zajęczały radośnie, zagrały orkiestry, tysiące sztandarów rozwinęło się nad głowami, a z piersi tłumów runął śpiew niebosiężny, święty hymn ludów, hymn wolności, głęboki jak niebo, potężny jak bój, bezgraniczny jak ból, hymn huragan, i burza, i pioruny
Porwał go ten śpiew i dreszczem przejmowała potęga radości, że słuchał i patrzył na nich już bez gniewu i nienawiści, ale rozkazał powracać, gdyż poczuł się dziwnie znużonym i strasznie smutnym, aż do łez, które mu się cisnęły do oczów jadowitemi, palącemi żądłami.
A gdy się znowu znalazł w swojej wieży, gdy spojrzał na szare olbrzymie miasto, uczuł się tak boleśnie samotnym, że zapragnął towarzystwa ludzkiego, chciał posłyszeć głosy, chciał ujrzeć twarze przyjazne i wierne spojrzenia — a gdzie się obrócił, rozlewało się milczenie, stawała się trwożna pustka, ludzie kamienieli, służba odpowiadała lękliwie, wszystko życie zamku zamierało pod jego spojrzeniem, groza majestatu czyniła dokoła pustynię lodowatą, że błądził wśród komnat niezliczonych, w głuchej ciszy murów i ludzi samotny jak zawsze, i jak zawsze niby poza światem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .