— Idę naprzeciw i ogłoszę im sam wolność! — zawołał, rzucając się ku drzwiom.
— Nie wyjdziesz bez nas!
Wrzasnęli, otaczając go gąszczem szpad obnażonych i twarzy srogich.
— Chcesz nas wydać na łup zemście!
— I nami kupić sobie życie!
— Nie, nie, będziesz naszą tarczą i zakładnikiem!
Sto rąk go chwyciło, rzucając daleko od drzwi, które się z brzękiem zawarły za nimi. Musiał ulec przemocy.
Był uwięziony w swoim zamku, we własnej sali tronowej.
Długo nie mógł pojąć, co się z nim dzieje.
— Zamknęli go jak złe, szkodliwe zwierzę! Jego! Oni! Ci, których wyniósł z nicości! którzy byli jego echem; jego cieniem...
Świat się z nim zapadał, jakby na dno chaosu.
— Gdzież jestem! Gdzie? — wołał, tocząc błędnemi oczami.
Był sam w pustej, olbrzymiej sali, światła pogasły, a tylko w krwawych brzaskach łun widniały z portretów głowy przodków, bieliły się twarze widmowo i połyskiwały posępnie oczy, zbroje i korony!
Patrzyli w niego lodowatemi oczami otchłani.
Stali dumni, wynieśli, wspaniali, niby chór bogów nieśmiertelnych.
Oto ten, co na stosach trupów utwierdził tron praojców.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/030
Ta strona została uwierzytelniona.
— 30 —