Oto ten, który ludy związał w snop niewoli i przygniótł stopą żelazną.
Oto ten, o którym każda piędź ziemi wołała przekleństwem.
Oto szeregi cichych i dobrych, których imiona były tylko pustym dźwiękiem.
A oto ten największy, który cały świat zagrabił pod swoją władzę i wszystką sławę wziął na skronie...
Wieki pomarłe, potęgi pomarłe, triumfy trupie, sławy struchlałe, czyny zapomniane, cienie znikome, nicości... patrzyły na niego ze złotych ram jakimś szyderczym, dziwnym wzrokiem.
Wicher powiał po mrocznej sali, aż poruszyły się ich berła, zaszeleściły płaszcze, zadrgały korony i zaczęli się chwiać, poruszać i jakby schodzić z płócien i iść ku niemu wolno, nieskończonym korowodem widm milczących...
Cofał się przerażony, ale oni szli wciąż, jakby wskroś niego, szli posępni, a każdy zaglądał mu w twarz pustemi oczodołami i szeptał:
— Śmierć! Śmierć! Śmierć!
Rzucił się nagle i naoślep do drzwi głównych.
Były zamknięte.
— Służba! — zakrzyczał, szarpiąc bronzowemi antabami.
Nikt się nie zjawił.
Pobiegł do drugich drzwi — były zamknięte.
Ostatnie, sekretne, ukryte pod zwierciadłami, tak samo.
Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/031
Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —