Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —

Ten ruch mas wydaje mi się złowrogo ponury. Jest to, jakby tak znana po więzieniach rosyjskich „gołodowka“, rozszerzona na cały naród i przyjęta dobrowolnie przez wszystkich.
Walka biernym oporem i zwyciężanie bezwładem.
Jedyna broń narodu nigdy nierozkuwanego.
Walczymy nią tak samo, choć nam jest obca, niewyrosła z naszego organizmu, bo i rewolucja musi mieć twarz rasy, która ją robi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żyjemy w strasznem oczekiwaniu.
Może jeszcze dzisiaj przyjdą wiadomości, może jutro, a może nigdy.

Niedziela.

Przykry i smutny dzień, deszcz mży bezustannie, posępne niebo przygniata niby taflą ołowiu, miasto w grobowej ciszy, sklepy zaparte, ani jednej dorożki, mgły, jak przegniłe łachmany, przysłaniają świat, zimno i jakoś strasznie na ulicach, ale na trotuarach tłumy — ponure, czarne rojowisko mrowi się pod ścianami bez śmiechów, bez zwykłej wrzawy, prawie bez słowa...
Nabrzmiałe gniewem milczenie przepływa nieskończoną falą, nieme usta drżą, a rozgorzałe oczy błądzą przyczajone po sznurach patroli, krążących ulicami; bagnety połyskują złowrogo; niekiedy, środkiem pustych ulic przelatują kozacy; niekiedy, jak wicher, niosą się całe szwadrony dragonów, lub bryzga błotem „linijka“.