Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —

— Mam dziennie złotówkę na nas sześcioro, ale nie ustąpię!
— Żeby była jedność, niktby nas nie przemógł! — szepcą mi cicho.
— Ale ci, co brzucha już nie mogą udźwignąć, o naród nie dbają...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W jakiejś suterenie, na środku stał garnek, pięcioro dzieci cisnęło się, wyjadając z niego zimne kartofle, w kącie na barłogu siedziała matka, ledwie przyodziana w łachmany.
— Mojego utopili mi jeszcze w maju a teraz pan widzi... —— rzekła, wskazując nędzę, wyjącą z każdego kąta.
Dzieci podniosły na mnie oczy, zrobiło się cicho, że dały się słyszeć krople wilgoci, padającej z sufitu.
— Zdychamy z głodu... niezadługo... I co to komu zaszkodzi?... przecież dziura w niebie się nie zrobi! — zaśmiała się strasznie.
Naraz porwała jedno z dzieci i, wyłupując je z łachmanów, zaczęła trząść niem, niby workiem zetlałych kości, a krzyczeć:
— To człowiek, panie, co? To człowiek! Ażeby was cholera!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A potem, przed Europejskim, spotkałem znajomego.
— Wiesz?... już od tygodnia niema ostryg — skarżył się żałośnie.
Bodaj ci chleba zabrakło, jak tamtym!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .