Strona:PL Władysław Stanislaw Reymont - Na krawędzi.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

Wolność! Wstawajcie! Nadchodzą nowe dni!
Nuże ospali, nuże leniwi, nuże małego serca!
Już dnieje! Ofiarny siew krwi okrywa zieloną runią zdeptane pola — pokryjcie je żarem serc, osłońcie przed mrozami, skrzepcie wątłe źdźbła krwią serdeczną — niechaj dojrzeją, niechaj prędzej nadejdzie żniwny czas wesela i radości!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Naraz, na rogu Żórawiej i placu Aleksandra, patrol się zjawił, bagnety jadowitemi żądłami zastąpiły nam drogę, i ochrypły głos zaskrzeczał:
— Czewo szlajetieś? Poszli won a to w uczastok... i t. d.
To była pierwsza sygnaturka „wolności“.

Środa, 1 listopada.

Więc to naprawdę wolność — pytają dokoła usta i oczy.
Może i naprawdę — nie widać jeszcze szarżującej kawalerji.
Może i naprawdę — nie słychać salw, ni jęków. Tak dziwnie cicho na mieście, jakby sama śmierć, z podniesioną kosą do ciosu, zasłuchała się w radośnie trwożny rytm serc ludzkich, jakby sama śmierć nie śmiała płoszyć marzenia o nadzieli.
Jeszcze dość wcześnie, dziewiąta godzina rano, ale czemu tak pusto i martwo na ulicach?
Pogoda i sucho, niebieskawe powietrze oprzędza miasto, niekiedy wygląda słońce, iż tysiąc szyb roz-